poniedziałek, 6 lipca 2009

Dzień 9 (ndz 05/07/09)

Wspólne podróże są takie niemodne

Długodystansowe jeżdżenie na rowerze jest podobne do bycia w ciąży. Nie to żebym mówiła z własnego doświadczenia, ale porównuję to do tego czego się naczytałam, nasłuchałam czy naoglądałam w filmach (a ci którzy osobiście byli w ciąży będą mogli potwierdzić bądź zaprzeczyć). Szczególnie w lecie. Jadąc w skwarze (i to pod górę) człowiekowi ciągle chce się pić. Wlewa więc w siebie hektolitry wody, jednak zanim ta przemknie przez przełyk czuje już, że w ustach znowu robi się sucho i znowu chce się pić. Pije więc tyle, że brzuch robi się rozmiarów ciążowych… Fizyczne podobieństwo to nie koniec. Wahania nastroju: jak się widzi ogromną górę, to sobie człowiek myśli: „roweru mi się zachciało”, za górą natomiast uczucia robią obrót o 180 stopni i droga jest najradośniejszym miejscem na ziemi. Zmiany nastroju nie są jednak wyłącznością gór. Czasami jest fajnie i rower jest największa miłością życia a innymi razy jest znienawidzonymi „kółkami na patykach”. Jeszcze inne podobieństwo to nagłe zachcianki i „widzimisie”. 20 km za Luxemburgiem zachciało mi się nagle piwa. Zdziwiłam się, gdyż NIGDY piwa nie pijam, nawet gdy mi za to płacą. A tu nagle tylko to piwo i piwo mi w głowie. Przez 10km, 20, 30… Okej, poddaję się. Idziemy do „Biergarten”. Kupuję 0,33 jakiegoś jasnego i wypijam w 5 sekund. Boże jakie dobre. Mogłabym tak jeszcze ze trzy rundki zrobić, ale prowadzę i chcę pozostać odpowiedzialnym kierowcą.

Dzisiaj zmieniam taktykę jazdy. Do tej pory przerwy wyznaczały mi przejechane kilometry. Drugie śniadanie nie wcześniej niż po 40km. Obiad po kolejnych 40. I zakaz rozglądania się za spaniem przed kolejnymi 20… Cały czas wzrok miałam przyklejony do licznika i zamieniałam się powoli w kilometrowego gestapo. Koniec z tym. Na liczniku wciskam opcję wyświetlania zwykłego zegara i postanawiam nawet nie patrzeć na prędkość. Zatrzymywać się będę w równych odstępach czasu (co ok. 2 godziny), albo po prostu w zależności od tego czy jestem głodna czy nie. To wrzucenie na luz jest świetne! O 18tej w ogóle nie czuję, że przejechałam kolejne 100km…

Choć na trasie, trzeba przyznać, czuję zmęczenie materiału. Jestem zmęczona fizycznie dużym wysiłkiem ale także tym, że poprzedniej nocy marnie spałam. Z powodu krzywego podłoża (lekkie nachylenie) cały czas ześlizgiwałam się z maty (to tylko zabawnie brzmi) a co za tym idzie ciągle się budziłam. Ehhh… Rano ponownie się zbudziłam bez budzika, a widząc, że jest 7:00 „radośnie” zerwałam się na nogi ciesząc się, że męczarnia się skończyła (połączenie pojęć „sen” i „męczarnia” jest u mnie niespotykane!).

Jedząc śniadanie (przygotowanie i spożycie zajmuje mi dobre 40 minut: to chyba jedyny moment dnia kiedy się nie śpieszę!) podziwiam niesamowitą koordynację działań mamy i taty z rowerowej rodzinki z namiotu obok. Muszą spakować 5 razy więcej rzeczy niż ja a są ode mnie szybsi!

Wyruszam w drogę o 9.20. Nic ciekawego do zdania nie mam, oprócz tego, że już zaczynam rozumieć jak cały system ścieżek rowerowych w Niemczech działa. Może uda mi się więc coś wykombinować, aby jutro zrobić konkretny ruch z Lichtenfels, w którym właśnie nocuję, w okolice Hof, a przy tym nie umrzeć jadąc pod konkretną górę… Muszę zaopatrzyć się w nowe mapy.

Myśląc tak sobie o sklepach oraz o tym, że na obiad mam tylko warzywa i muszę gdzieś zrobić zakupy, uzmysławiam sobie, że poprzedniego dnia zapomniałam, że była sobota i że dzień następny to niedziela, kiedy WSZYSTKO jest zamknięte. Jest więc kiepsko. Została mi jedna puszka warzyw, dwa banany i jedno jabłko. Trochę cienko… Obiad więc jem w restauracji w małej mieścinie Hallstadt. Bardzo dobra ryba na zimno (a la śledź) z ziemniakami plus kawa za 6,50. Taniej niż jakichś kebap itp!

Dzisiaj chcę dojechać na kamping tuż przed Michelau. W trakcie jazdy spotykam innych rowerzystów, którzy dołączają się do mnie na czas pokazania mi drogi (nie ma szans nie zgubić się w niektórych mieścinach). Dostaję dużo komplementów, np. takich, że pan zrobił dzisiaj tylko 50km a nie 100 jak ja, a ledwo co może za mną nadążyć. Robię się dobra!

Do Michelau dojeżdżam o 17 i idę na neta. W mieście proszę dwie kilkunastoletnie dziewczynki na rowerach aby mnie zaprowadziły na kemping. Coraz lepiej umiem prosić o pomoc. Proszę wszystkich o prawie wszystko. Proszenie nie było nigdy dla mnie łatwe (diagnoza: typ Zosi Samosi). Okazuje się jednak, że im więcej proszę, tym lepiej mi się żyje!

Na kempingu jestem ok. 18. Ale super: w końcu będę mogła pójść spać o normalnej porze!

A gdzie tam! Przed recepcją, pijąc kawę i po prostu się relaksując, poznaję przeuroczą panią Caren, z którą rozmawiam przez pół godziny i która zaprasza mnie do siebie na kolację.

Caren jest psychoterapeutą pracującym w ośrodku dla osób uzależnionych od narkotyków. Opowiada mi o swojej pracy i wykonuje ze mną kilka ćwiczeń aby lepiej zobrazować wykładaną mi teorię. Dowiaduję się, albo raczej sobie uświadamiam, że człowiek funkcjonuje na czterech poziomach. Jest to co myślimy, czujemy, robimy i odczuwamy fizycznie (puls, bicie serca, temperatura). Bezpośredni wpływ mamy na trzy z tych poziomów: nie możemy jedynie zmieniać naszych uczuć. Możemy to jednak robić przechodząc przez pozostałe poziomy. Siedzimy na kempingu, komary mają ucztę (one mnie uwielbiają!), robi się trochę chłodno i ciemno. Jeśli tak myślimy o tym wieczorze to możemy się czuć średnio fajnie. Wystarczy jednak pomyśleć nieco inaczej: że są wakacje, że siedzimy na łonie natury, jemy pyszną kolację i że z kampingowania nie wypada wrócić bez przynajmniej kilku bąbli po komarach i od razu czujemy się lepiej. To dlatego pracując z osobami wychodzącymi z uzależnienia jedną z taktyk w momencie uczucia „głodu narkotykowego” jest np. branie zimno-gorącego prysznica (od tego wyszła cała dyskusja o poziomach, gdyż nie widziałam związku).

Robię Caren zdjęcie a ona chce zrobić mi. Niestety, okazuje się, że jej aparat jest popsuty. Bierze więc mój aparat i każe mi wysłać sobie zrobione przez nią zdjęcie. Tak się chichramy, że jakieś poprawne politycznie ujęcie wychodzi nam po 10minutach. Ale Caren nie ma mejla. Nie używa komputera gdyż kojarzy go tylko i wyłącznie z pracą. Nie ma problemu: naziemna poczta jeszcze nie zginęła.

Wieczór kończymy stwierdzeniem, że tak jak wszystko, podróżowanie w pojedynkę (Caren jest na wakacjach także solo) ma swoje plusy i minusy. Dzięki niemu jesteśmy jednak bardziej otwarci na innych i bardziej dla nich dostępni. Gdybym podróżowała z kimś, zamknęlibyśmy się z pewnością w naszym małym światu „we dwójkę” i komuś z zewnątrz trudno by się było do takiej twierdzy się przebić.

Km: 102.83

Max: 42km/h

Czas: 5.11:34

Średnia prędkość: 19.8km/h

Całkowity dystans: 847.14km

Rodzina w akcji: pakowanie, czesanie, śniadanie...

Najmłodsza kolarka przygotowuje swoją mapę. Ja korzystam z gościny i rozwalam się ze śniadaniem na ich przenośnym stole. Śniadanie z klasą!

Rodzice pakują, dziewczyny grają.

Rowerowa rodzina w komplecie.

Niemcy mają autostrady nawet dla rowerów. Tutaj znane wszystkim niemieckie płyty.

Kolejna pierzyna zbożowa.

Śliczna, radosna architektura.

Detal.

Tak, to kościół, z gatunku krasnoludów.

Wejście do starego miasta.

Kolacja z Caren.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz