piątek, 10 lipca 2009

Dzień 13 (czw 09/07/09)

Ojczyzno kochana, tęsknię po Tobie!!!

Na nogi zrywam się o 5.30. Warum?!?! Martwię się o siebie, bo moje zdolności adaptacyjne wyraźnie się ostatnimi czasy zmniejszyły. Nie jestem już w stanie spać gdziekolwiek, o jakiejkolwiek porze i w jakiejkolwiek pozycji po 16 godzin na dobę… Jest źle. Co się ze mną dzieje?! To musi starość już być, w końcu wybiło mi niedawno ćwierćwiecze a jeśli jest jedna rzecz, którą pamiętam ze znienawidzonych lekcji biologii, to to, że wraz z wiekiem zmniejsza się zapotrzebowanie na sen (nie pamiętam jak i dlaczego ale wiem, że to było!). Tym razem to rozmiar poduszki mi nie odpowiadał…

Chłopaki wstają również (ale się mnie słuchają: czego nie zrobię to oni za mną!) więc robię dla wszystkich śniadanie (znaną co poniektórym owsiankę… aaach…).

Na rower wsiadam o 8mej. Dzisiaj ma nie padać, choć co do Gorlitz to niewiadomo. Na śniadanie serwuje mi się godzinną górkę, żeby wydostać się z doliny, w której leży Dresdno. Jest super i normalnie kocham moje łydki. Robią się jak u prawdziwego kolarza! Jeszcze kilka razy w tę i wewtę po Europie się karnę i będę 100% rowerowe łydki miała!

Jedzie mi się bardzo dobrze tylko mam wyraźny problem z jedzeniem. Jestem CIĄGLE głodna. Od kilku dni ciągle tylko jedzenie i jedzenie. Już nie chodzi o to, że jedzenie kosztuje, ale o to, że jego przygotowanie i skonsumowanie zajmuje dużo czasu. Czasu, którego później jest mniej na pedałowanie! I nie wiem czym spowodowana jest ta zmiana. W pierwszych dniach nie byłam bowiem specjalnie głodna i nawet się zastanawiałam, czy jem wystarczająco dużo i czy gdzieś mi baterie po drodze nie wysiądą. Mark Beaumont, Irlandczyk, który na rowerze świat zjechał robiąc ok. 150km dziennie, potrzebował 6500kcal każdego dnia… Jest to odpowiednik 6 przeciętnych kolacji Wigilijnych, a wiadomo, że już po jednej ciężko się ruszać!

No więc nagle, od 3 dni, co chwila muszę na posiłki się zatrzymywać. Co jem, to jakby do czarnej dziury a nie do żołądka trafiało: ślad i słuch momentalnie po wszystkim ginie! Mój organizm chyba w końcu się skapnął, że tu w żadne kulki nie gramy, tylko na poważnie rowerem jedziemy i przestawił się na szybszą pracę i większe zapotrzebowanie paliwowe…

Ok. Niech będzie: o 10 szybkie kanapki z miodem. Może jak jeszcze zaleję je wodą, to mi wystarczą do 13?

Po godzinie, okej?!, po godzinie!!! znowu chce mi się jeść! Ten dzień jest najgorszy ze wszystkich! No bo ile można?! Marzy mi się kebab. Kebab, jak doszłam kiedyś do wniosku z równie dużo podróżującą koleżanką, nie zawiedzie cię nigdy! Uwielbiam jedzenie, no ale już nie mogę. Nie wsiadałam na rower, żeby jeść ale żeby jeździć. A tu się ruszyć nie mogę, bo co zaczynam pedałować to mi się ssanie w żołądku włącza! Już nie mogę patrzeć na jedzenie.

Drastyczne sytuacje wymagają drastycznych metod. Postanawiam sprawę załatwić raz a dobrze. A jeśli to nie zadziała, to oficjalnie przechodzę na strajk głodowy! O 12tej dopadam budki z kebabem: jeden masywny kebab + ogromne frytki proszę. Zjedzone, to teraz do sklepu po M&Ms i wodę. W sklepie M&Msów nie mają, gdyż je to sklep MASYWNYCH podróbek. Biorę fałszywe M&Msy: fuuu, nie są nawet w połowie tak dobre jak te prawdziwe! Jeśli ktoś wychował się na M&Msach, to przestrzegam: podróbki go nie usatysfakcjonują! Na ale Karola, 5ciu lat nie masz, nie będziesz wybrzydzać. Jak trzeba to trzeba! Dla przyjemności tu nie przyjechałaś i jak trzeba to zaciśniesz zęby. No to obalam pół worka (fałszywych) M&Msów i opracowuję nowatorski sposób podjadania kolorowych kulek w czasie jazdy.

500g cukierków później… uuuch… ale się objadłam. Przeszłam z ciąży średnio-zaawansowanej do stadium terminalnego. Trochę mi nie dobrze. Chyba przesadziłam z tymi (fałszywymi) M&Msami. Uuu... teraz rozumiem już ideę odżywek sportowych: chronią sportowców przed zgonem wywołanym zabójczym połączeniem kebabów z pół kilo cukierków!

No ale do tego pustego mózgu, w którym musiały się wcześniej naderwać co poniektóre połączenia nerwowe, w KOŃCU dotarło, że nie, nie jestem głodna i nie mam ochoty jeść. Przesłanie to przeszło tak dobitnie, że wieczorem obywam się bez kolacji (=fałszywe M&Msy ciągle żywe!).

Ten masywny posiłek dodaje mi jednak sił, bo pędzę, że aż się kurzy. Choć jest to pewnie spowodowane połączeniem kilku czynników: już tylko kilkadziesiąt kilometrów dzieli mnie od granicy z Polską, jest piękna pogoda a góry też jakby mniejsze (albo się wytrenowałam, albo rzeczywiście zaczęły się przerzedzać). Nie mogę się doczekać kiedy do kochanego Polandu przyjadę. Niby nic się nie zmieni, ale jakoś w środku czuję, że ponieważ będę „u siebie” to droga będzie łatwiejsza. Pędzę więc pobocznymi dróżkami. Krajowa 173 widzę, że sobie odpuściła. Przed samym Gorlitz jednak wysyła na misję koleżankę 6tkę. Dosyć się jej boję, bo domyślam się, że zwróciła się o pomoc do silniejszej kumpeli: dwupasmówki będącej transgraniczną drogą tranzytową. Aż strach się bać! Robię więc 10km objazdu polnymi dróżkami i bawimy się z krajową w przeplatanie i zaplątywanie jak dwie pijane nitki spaghetti. Pod koniec zostaję przyparta do muru i na 6tkę muszę wjechać. Okazuje się jednak, że są ścieżki rowerowe! Jestem uratowana.

Pokonuję więc jak na skrzydłach ostatnie kilometry w Niemczech. Mimo iż pracowałam intensywnie nad moim Niemieckim (jeszcze przejazd z powrotem i podciągnę go do poziomu języka C!), to jestem zmęczona powtarzanym w kółko „Wo ist der Ratweg nach… Polen?” (=gdzie jest ścieżka rowerowa do… Polski?). Nie przypuszczam aby zdanie to było wyrafinowanym zabiegiem oratorskim ale z jakiegoś powodu ludzie zaczynają się po nim rozgadywać tak, że kiedy przerywam im oznajmując, że nie mówię po Niemiecku i nie rozumiem, to zazwyczaj śmieją się patrząc na mnie z zaskoczeniem. W Niemczech wiele osób mówi na szczęście po Angielsku. Na wsi nie za bardzo. Ciekawym jest, szczególnie kiedy pytasz o drogę starszych mieszkańców, że trudno jest co poniektórym zrozumieć, że fakt, że umiesz zadać w ich języku poprawnie skonstruowane pytanie, wcale nie oznacza, że tym językiem władasz albo nawet go rozumiesz. Zaczynają się oni zazwyczaj rozgadywać o trasie, stanie dróg oraz zabytkach regionu a na historii ich życia kończąc. A ty tylko stoisz, grzecznie potakując głową i mając nadzieję, że wyłapiesz z tej opowieści jakieś „gerade aus” (prosto), „links” (lewo) czy „uber brucke” (przez most) i tym podobne.

Dla mnie pobyt w kraju, którego językiem nie władam jest szczególnie frustrujący. Przez całe dotychczasowe życie robiłam praktycznie tylko to: uczyłam się języków by rozumieć i móc się dogadać. Uczyłam się francuskiego, żeby rozumieć mamę i babcię zapodające po francusku, kiedy omawiały tematy „nie na uszy dzieci” oraz angielskiego, żebym mogła z Michaelem Jacksonem się dogadać jak go spotkam (dalej nie mogę nie mogę uwierzyć, że zmarł dzień przed moim wyjazdem! Sama o mało na zawał nie zeszłam jak się rano dowiedziałam!). Tak więc te 9 dni, spędzonych u zachodnich (albo wschodnich, zależy skąd się patrzy!) sąsiadów, były dla mnie niezłym testem pokory, cierpliwości oraz mojej nowo nabytej umiejętności proszenia: jak tylko ktoś mówił po angielsku prosiłam go o pomoc w załatwieniu całej masy spraw (jak zapytać się o coś w sklepie, jak wybrać książkę, jak przetłumaczyć legendę mapy itp.). Ciężko było, ale się udało! Jednak przed rowerowym powrotem do Paryża, na teren Niemiec nie wjeżdżam bez kilku lekcji języka!

Dzisiejsza trasa jest bardzo przyjemna. Nie dość, że teren łagodnie faluje pod rowerem, to jeszcze jest piękne słonce a drogi są całe dla mnie: żywej duszy! Tylko ja, mój rower, pola i ich turbiny wiatrowe (=wiatraki). A wraz z nimi na drogę dołącza do mnie pani Donovan, która na moim egzaminie dyplomowym wygłosiła przemówienie na temat historii technologii wiatrowej. Nie powiem, żebym dużo na ten temat wiedziała, a 10 minut, które miałam na przygotowanie wprowadziło jeszcze większy zamęt w mojej głowie. Zupełnie się wtedy pogubiłam i nie wiedziałam już, które to wirnik, które to piasta a które to turbina (sic)! W kabinie więc rozpływam się w mękach i cierpieniach, powtarzając sobie w myślach: „kończ waść, wstydu oszczędź!”. A ona nie kończy!!! Przez 15 minut trzymam się więc kabiny paznokciami, umierając pod ciężarem moich topornych „wynalezisk językowych”. Aghr! W Niemczech więc, co tylko widzę jakiś wiatrak (a jest ich pełno!), w głowie pojawia się pulsujące w rytm pedałowania „pani Donovan pani Donovan pani Donovan”. I po prostu NIC nie mogę z tym zrobić. Raz się człowiek straumuje a potem trauma ta, jak zołza, do końca życia się za nim wlecze!

Wypatruję więc kresu elektrowni wiatrowych, choć nie tylko dlatego, że nie będę rozmyślać już wtedy o moich nauczycielach z ESITu (nie no, na wakacjach jestem!). Koniec wiatraków oznacza bowiem początek Polski!

Około 17tej jestem na ostatniej prostej do Gorlitz. Jadę ścieżką rowerową 6tki. Przy drodze znaki przestrzegające kierowców przed szybowcami: chodzi o to, by się nie przestraszyli jak samoloty będą lądowały na łące obok nurkując nisko nad drogą. Ja widzę dwa. Tak pięknie i beztrosko sobie falują w powietrzu. Jak ptaki, które od niechcenia robią pętle i fikołki prowadzone przez wiatr! Jadę z głową w chmurach (dosłownie), przez całe 10 minut. Patrzę się na nie w zachwycie, z uwielbieniem i rozmarzeniem na twarzy. Przejeżdżający ludzie aż obracają się, by sprawdzić co mnie tak podnieca. Myślę sobie, że szybowce będą chyba moim następnym ruchem!

Docieram do Gorlitz. Jakie ładne miasto! Wspaniale jest się pytać: „przepraszam, którędy do Polski?” (spróbujcie powiedzieć to na głos – śmiesznie brzmi!). W pewnym momencie pytam kolejnego rowerzysty:

- A pani po polsku mówi? To po polsku trzeba się pytać, nie po niemiecku! – odpowiada pierwszy Polak spotkany na mojej drodze. Ale radocha!!!

Przejeżdżam przez stare miasto oraz przez polsko-niemiecki most. Widzę niebieską tablicę z owiniętym w gwiazdki „Republik Polen” oraz małą plakietkę precyzującą, że to za 200m. Jak przejadę przez most na pewno będzie taka sama tylko, że po polsku. Będę miała kolejne zdjęcie do mojej kolekcji. Europejskiej plakietki jednak nie ma. Jest jedynie standardowa tablica z rysunkami objaśniającymi przepisy drogowe obowiązujące w RP oraz wielki bociek spoglądający na mnie ze sponsorowanej przez ATLAS tablicy „Polska wita” no i słupek graniczny. Oooh, ale jestem zawiedziona.

W Zgorzelcu zaopatruję się w moją ostatnią mapę. Niestety, w Polsce jest totalny brak map rowerowych (sprawdziłam w dwóch księgarniach i na stacji benzynowej). Świetnie. Będę musiała poradzić sobie z mapą Dolnego Śląska dla kierowców. Nauczona doświadczeniami w Niemczech od razu obieram sobie trasę dookoła, prowadzącą małymi drogami. Aby jednak na nie się dostać muszę chwilę karnąć się jedną z naszych rodzimych krajówek. Hej! Tu jest duży pas pobocza i mało samochodów! Mogę jechać! Przejadę przez Lubań i może zatrzymam się jakieś 40km od Zgorzelca?! To by było fajnie!

Pomysł jest baaardzo głupi, gdyż zrobiłam już dzisiaj 120km. Mój mózg mówi mi „dalej, więcej, szybciej” natomiast ciało krzyczy „zostaw mnie, spadaj na drzewo albo najlepiej do łóżka!”. Nie pozwoli mi dalej jechać i bardzo dobrze: po 140km zatrzymuję się w Lubaniu.

Jakie jest moje zdziwienie stanem miasta. Po pierwszej ciekawej katedrze następuje pustka. Nie ma NIC. Same banki oraz agencje kredytowe. Kemping, który zaznaczony jest na nowej planszy informacyjnej nie istnieje już od ponad 10 lat. Nie ma nawet hotelu! Co ja zrobię? Na dziko rozbijać się namiotem nadal boję, w tej odległej mi Polsce nawet bardziej niż w obcych Niemczech.

Telefon do sisty. Krótka akcja i reakcja: znajduje mi dwa potencjalne noclegi w prywatnych kwaterach. Uff, jestem uratowana! Idę spać o 10tej. Bez kolacji. Nigdy więcej (podrabianych) M&Msów!

Km: 140.14

Max: 60km/h

Czas: 6.59:22

Średnia prędkość 20km/h

Calkowity dystans: 1303.37


Gdyby nie było widać mojego zamierzenia artystycznego, chodziło mi o wspaniałe uzupełnienie nazwy sklepu AKTIV z kimającą w samochodzie panią. Ten parking zapamiętam również dlatego, że to tu spróbowałam zabójczej mieszanki kebabu z M&M'sami (fałszywymi).

Ta maszyna jest genialna. Gniecie w sekundy butelki plastikowe i wydaje kupony za które dostaje się kasę (=zwrot kaucji). Dopiero po którejś butelce z kolei skapnęłam się dlaczego zamiast 0,19EUR płaciłam 0,39 - kaucja! Duh!!!

Najmniejsza wiocha jest dzisiaj europejsko wielojęzyczna.

Zdjęcie dedykowane wiadomo komu.

Proponuję zamianę haseł typu "przemoc/miłość nie zna granic" na "korki nie znają granic".

W tym regionie mieszka mniejszość etniczna mówiąca językiem bardziej podobnym do czeskiego niż niemieckiego.

Zachodnie Gorlitz czyli ostatnuie podrygi Niemiec przed granicą.

Polska!

Atlas wita... mogliby się Polacy na coś lepszego złożyć.

Lubań. Oprócz pięknego kościoła w mieście nie ma niestety nic...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz