wtorek, 7 lipca 2009

Dzień 10 (pon 06/07/09)

Póki się nie roztapiasz: JEDŹ!

Dzień zaczynam o 7mej gotując na klęczkach moją owsiankę i posępnie przyglądając się zbierającym się nade mną chmurom. Babcia może być na górze nawet VIPem, ale z takimi chmurami to tylko szefu może zrobić porządek. Będzie padać.

O 9tej jestem w księgarni. Na podłodze na środku sklepu rozkładam mapy i opracowuję szybko trasę. Ooops, będzie przez wszystkie góry świata. Na dworze już leje. Szybki sprawdzian: z cukru nie jestem, rozpuścić się nie rozpuszczę. Jedziemy. Nie jest źle. Trochę mokro i zimno. Dopóty dopóki ścieżka rowerowa nie postanawia mi się gdzieś schować (na wsi są one baaardzo źle oznakowane). W pewnym momencie ląduje na środku łąki, w trawie po kolana, do jednej drogi mam 800m, do krajowej 400 pod górkę. Okej, idziemy do krajowej. No bo jak ja mam ścieżkami jechać, skoro one ciągle mi się chowają?! A niektóre to raczej przeznaczone są do jazdy ekstremalnej: mają pół metra szerokości, są umieszczone pomiędzy żywopłotami, gdzie nie odpuści sobie ŻADNA pokrzywa czy inne zielsko i jak przejeżdżasz to wymierza ci w nogi i w twarz. Trudno, pojadę znienawidzoną krajówką. Przyjemnie nie jest (z powodu stresujących aut) ale przynajmniej się nie gubię i dojeżdżam do tego miasta, do którego chciałam.

Deszcz, oprócz tego, że potrafi być wredny i nieprzyjemny, ma jeszcze inną właściwość: wyciąga zapachy. Cały dzień czuję to drzewa, to jakieś uprawy, zioła albo ciepły wiatr (też ma zapach!). W którymś momencie jest mi słodko. Zapach przypomina mi truskawki albo poziomki. Hej, stop, tu po lewej jest pole truskawkowe!!! Widzę nawet owoce! Zatrzymuję się! Nie! Pada deszcz! Jak zejdę z roweru i zacznę w polu się babrać, to na rower już nie wsiądę. Wsiąść na rower jak pada by się karnąć 100km nie jest takie łatwe! Z rozdartym sercem przejeżdżam więc niczym niewzruszona koło pola, mając w duchu nadzieję, że jakieś inne pole się jeszcze znajdzie.

Po przerwie obiadowej w małym barze przy stacji benzynowej (najtańsze i najlepsze jedzenie!) wychodzi słońce. Bardzo się cieszę, gdyż przede mną pasmo górzystych lasów.

Na góry wjeżdża mi się bosko. Szczególnie, że słońce przyjemnie mnie otula promieniami podczas gdy wilgoć i podeszczowy chłód bijący od szosy nie pozwalają mi rozpłynąć się z wysiłku w pocie czoła. Idealny wjazd na górę! Oprócz tego mam dobrą muzę na uszach: Nina Simone mi przyśpiewuje „Ain’t Got No…” o tym, że ogólnie nie ma niczego, nawet kiecki i, że ma tylko życie i wolność. Piosenka jest bardzo motywująca i myślę sobie o tym ile mam szczęścia, że również mogę cieszyć się wolnością i sobie robić różne fajne rzeczy, które przyjdą mi do głowy. Ta myśl dodaje mi energii pod koniec góry, kiedy mięśnie odmawiają już posłuszeństwa i po godzinie góra zostaje zjechana ze wszystkich stron. Ale dostała!

O 16 pozostało mi już tylko kilka kilometrów do obranego przeze mnie celu. Powinnam tam dojechać maximum do 18. Niestety, dojazd, nie dość, że jest jakąś okrężną trasą, to jeszcze przez zabójcze góry oraz mieściny, w których co 5metrów musze pytać się o drogę by nie zgubić się jeszcze bardziej.

Góry górom nierówne. Tak jak kilometry. 30 kilometrów po płaskim robi się przed śniadaniem. W górach ciągną się one w nieskończoność. Góry natomiast są fajne i zabawne w porze poranno-popołudniowej, natomiast pod koniec dnia potrafią dobić.

Zajeżdżam do wybranej przeze mnie miejscowości. Nie ma kempingu! Jest w oddalonej o 5km miejscowości, w przeciwnym kierunku do tego, w którym jadę. Ale to tylko 5km. I tylko trochę pod górę. Nie, ludzie nie rozumieją, że kiedy spędziło się pól dnia na jeździe w deszczu a drugie pół na jeżdżeniu w kółko w górę i w dół to „tylko 5km” może wykończyć. W tym mieście nie ma nawet hotelu czy schroniska…?! Świetnie, na dziko będę nad rzeką się rozbijać, skoro nie są skłonni mi udostępnić swojego ogrodu. Nie, mąż podwiezie mnie te 5km autem! Nie wiem czy to wieczorne zmęczenie czy co, ale droga wydaje mi się śmiertelnie trudna. Poległabym o tu w rowie a moje ciało zjedzone by zostało przez wiewiórki, zanim ktokolwiek by się skapnął, że tam leżę… Podwózka 5km: jutro będę musiała ją odpracować, gdyż praktycznie cofnęłam się w tył!

Kemping, na który zajeżdżam jest jakiś dziwny… Wygląda jak duże blokowisko, slumsy, tyle że zamiast bloków roi się na nim od przyczep. Niektóre stoją tu już chyba od kilku-kilkunastu lat, gdyż dosłownie *wrosły* w podłoże, a niektóre weszły już nawet w stan rozkładu… Taki kemping widmo… Buuu, ale strasznie. Są jacyś ludzie, ale znów nikt do nikogo się nie odzywa (a może do dusze zmarłych kempingowców?). Teraz już wiem, jak wygląda cmentarz przyczep!

Wbrew pozorom jednak nie jestem rozczarowana takim stanem rzeczy. Jestem tak PADNIĘTA, że przynajmniej nie będę musiała do nikogo buzi otwierać! Jeśli nie chce mi się już gadać (nawet do siebie w myślach!), to znaczy, że jestem rzeczywiście lekko zmęczona! Oprócz tego jestem strasznie głodna i pochłaniam kolację tak, jak gdybym od tygodnia przynajmniej nie jadła. 23ga. O nie! Jeszcze miałam ciuchy wyprać! Trudno, od brudu nikt jeszcze nie umarł a nie mam czasu czekać godzinę na pranie i drugie tyle na suszenie. Kierunek: śpiwór.

Km: 92.97

Max: 63km/h

Czas: 6:00.53

Średnia prędkość: 15.4km/h

Całkowity dystans: 940.11km

Parujące góry lasów. Na logikę powinno być gorąco, ale wtedy padał akurat deszcz albo powietrze było jakieś takie wilgotne a drzewa i tak parowały.

Jedyny krzyż jaki przejechałam ale za to z pompą!

Pyssssssssszny obiad za 6eur!

Widzicie ścieżkę rowerową? Ja też nie!

To tutaj skubana miała 50 centymetrów szerokości!

Drogowskaz i wszystko jasne. Czy aby na pewno?

Zajazd pt: podwieczorek.

Parking dla panów z laskami.

Zaczyna się boskie pod górkę. Asfalt jak na autostradzie, wokół tylko drzewa i cała droga dla mnie. Więcej takich gór poproszę!

Żeby nie było: na tą górkę dobrze zapracowałam. 3 razy jechałam w tę i we wtę by do dobrej drogi dojechać.

Ścieżka rowerowa była naprawdę pierwsza klasa: w dużym, starym, soczystym, aromatycznym, pachnącym lesie...

To zdjęcie miało "uwiecznić chwilę". Po godzinnej wspinaczce trochę się zmachałam. Ale byłam taaaka zadowolona. Po podbitych oczach widać już jednak zmęczenie materiału. Zawiedziona tylko jestem, że potu trudu na moim czole nie widać! A się lał!

Ach te wiatraki. I pani Donovan pani Donovan pani Donovan.

W ogóle nie mogłam sobie przypomnieć gdzie i kiedy zrobiłam to zdjęcie, aż zobaczyłam następne...

...które mi przypomniało, ze to był ten wieczór, kiedy nagle stałam się GŁODNA JAK WILK.

I już tylko o jedzeniu mogłam myśleć. W menażce robi się gulasz, a wokół wyłożony cały prowiant.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz